wtorek, 27 września 2011

Marvel Zombies [recenzja]

Przed Wami kolejna recenzja na łamach Niezwyciężonego. Jest to tekst dość stary, który ukazał się drukiem na łamach śp. Czachopisma nr 3(4)/2007. Nie zdziwcie się więc, że będzie trochę archaizmów, bądź masa oczywistości, ale było to pisane pod czytelników, którzy po komiks sięgali raczej okazjonalnie, a trzeba było ich jakoś zachęcić. Poznajcie zatem zombiaki Marvela w wykonaniu Roberta Kirkmana.

Robert Kirkman zadebiutował na scenie komiksowej w roku 2000, a jego nazwisko z miejsca pojawiło się na ustach wszystkich miłośników oraz krytyków sztuki obrazkowej. Wydana własnym sumptem czternastoczęściowa mini-seria „Battle Pope” (wznowiona i pokolorowana w 2005 r. przez Image Comics), opowiadająca o walce Papieża - gustującego w mocnych trunkach oraz szybkich kobietach - z demonami i przeciwnikami kościoła przy pomocy ciężkiego oręża, zaskarbiła mu rzesze miłośników, ale też całe stado przeciwników.


Ta bezkompromisowa parodia superbohaterów, mimo ostrej krytyki, okazała się sporym sukcesem kasowym. Nic więc dziwnego, że Kirkman od razu został zwerbowany do jednego z większych potentatów w branży. Dzięki Image (wydawcy „Spawna”) mógł w pełni rozwinąć skrzydła, bez widma finansowej porażki. Tak oto w 2003 r. pojawiły się „Żywe Trupy” (The Walking Dead), będące hołdem dla filmów George’a A. Romero i jednocześnie wielkim kopniakiem dla skostniałego gatunku zombie comics. Perypetie gliniarza z małego miasteczka, będącego jednym z ocalałych po pladze zombie, okazały się jeszcze większym sukcesem, a ukazująca się do dnia dzisiejszego seria sprzedaje się niczym ciepłe bułeczki. Tak oto Robert Kirkman zwrócił na siebie uwagę szefów Marvel Comics, którzy nie mogli przepuścić takiego talentu.

Po rozkręceniu się w kilku seriach („Captain America”,  „Marvel Knights” i in.) padła propozycja, aby scenarzysta stworzył spin-off do „Ultimate Fantastic Four #21-23”, w którym po raz pierwszy pojawiły się postacie zombie-heros (tak, tak, Marvel Zombies wymyślił Mark Millar). W ten sposób odpowiedni człowiek znalazł się na odpowiednim miejscu.

Akcja mini-serii toczy się w alternatywnej rzeczywistości – o numerze 2149 (główne uniwersum Marvela ma nr 616) - gdzie większość superbohaterów i złoczyńców została zainfekowana nieznanego pochodzenia wirusem. Jednym z niewielu ocalałych pozostaje Magneto, który za wszelką cenę próbuje powstrzymać przeistoczonych w krwiożercze bestie kompanów. Jego zamiary przerywa jednak szybka i bardzo bolesna śmierć. W kilka dni po infekcji Ziemia stała się równie wyludniona co Księżyc i okazuje się, że zombie-heros mają poważny problem. Nie ma co jeść! Połączeni w kilkuosobowe oddziały zaczynają przeszukiwać zakamarki planety w poszukiwaniu ocalałych niedobitków. Na szczęście dla naszych zombiaków, na horyzoncie pojawia się postać Silver Surfera, który obwieszcza przybycie Galactusa, a co za tym idzie zniszczenie planety. Po krótkiej i bezowocnej walce herold dzieli los Magneto i szybko okazuje się, że po jego spożyciu bohaterowie otrzymują niezwykłą, kosmiczną moc...

Brzmi komicznie, prawda? W istocie tak właśnie jest. „Marvel Zombies” osiągnęły tak wielki sukces tylko dlatego, że od samego początku nastawione były na zarażenie czytelnika dobrym humorem. Komiks nawet nie stara się udawać, że jest czymś więcej niźli parodią superbohaterów, nie przekazuje moralnych puent, ani nawet nie zagłębia się w psychologię postaci. To czysto rozrywkowy twór, w którym dominuje czarny humor na zmianę z krwawymi, choć wywołującymi grymas uśmiechu, scenami.

Mamy więc tutaj ulubionych bohaterów Ameryki, kochanych i szanowanych, ale bezradnych wobec wirusa i przeszywającego głodu ludzkiego mięsa... To czyni ich potworami zdolnymi do największych okrucieństw... ale za to właśnie ich kochamy. Trudno jest wyliczyć gagi jakie przewijają się przez karty komiksu, ale za przykład niech posłuży Spider-Man, który, gdy zaspokoi głód, targany jest wyrzutami sumienia i płacze rzewnymi łzami; czy Pułkownik Ameryka biegający z resztkami mózgu na wierzchu; czy nawet scena z Thorem i Hulkiem, którzy rozrywają Magneto na strzępy celem zdobycia posiłku. Na absolutne brawa zasługuje finał opowieści, który jest groteskowy, zabawny i przerażający jednocześnie.

Po „Marvel Zombies” można sięgać wielokrotnie bez obawy, że się znudzi i za każdym razem znajdzie się coś nowego co przestraszy bądź rozśmieszy. Od czasów Bisley’owskiego „Lobo” chyba nie było tak fajnej rzezi i rąbanki. Pierwszy zeszyt pięcioczęściowej mini-serii doczekał się trzech dodruków, a wydanie zbiorcze aż czterech! To chyba wystarczająca rekomendacja, tym bardziej, że sam komiks otrzymał nagrodę Scream Awards (przyznawaną przez Spike TV) za najlepszą nowelę komiksową 2006 r. Machina marketingowa ruszyła pełną parą. Oprócz dodruków, prequeli, crossoverów, występów gościnnych, znakomitych figurek, koszulek i zapowiedzianej kontynuacji, w przyszłym roku planowana jest ekranizacja z Christianem Balem jako Pułkownikiem Ameryka i Hugh Jackmanem jako Wolverinem! Pełen odlot.

No dobra, żartowałem z tą ekranizacją.

Marvel Zombies
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Sean Phillips

Wydawca: Marvel Comics
Liczba stron: 136
Okładka: miękka
Cena: 15,99 $
Data wydania: lipiec 2006

Okładka: Arthur Suydam
Zawiera: Marvel Zombies #1-5

4 komentarze:

  1. MZ to chyba mój ulubiony komiks superbohaterski ;D Czytałem już kilkanaście razy i nadal mi się nie znudził :) Świetna recenzja, świetnego komiksu. Ale przy fragmencie o ekranizacji to mi aż ciśnienie podskoczyło ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekaj, czekaj, a nie Invincible jest Twoim ulubionym komiksem? A za to ciśnienie to sorka, ale tak miało być :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiesz, pisząc "superbohaterski" trochę przesadziłem, bo powinienem napisać antybohaterski ;) A Niezwyciężony BYŁ, JEST i BĘDZIE moim ulubionym sb komiksem ;) Co prawda nie jestem maniakiem, żeby figurki kupować, ale na stronę CFC zaglądam codziennie ;]

    OdpowiedzUsuń