sobota, 24 grudnia 2011

Zielony facet z gadzim grzebieniem na głowie

Korzystając z okazji, że rozpoczynają się święta i każdy znajdzie nieco więcej czasu aby przysiąść i coś poczytać, zapraszam do zapoznania się ze świetnym tekstem Zielony facet z gadzim grzebieniem na głowie Łukasza Mazura. Artykuł traktuje o Savage Dragonie - postaci, która miała największy wpływ twórczość Roberta Kirkmana i ogólny wygląd serii Invincible. Tekst ten pierwotnie ukazał się na łamach piątego numeru „Ziniola” (czerwiec 2009, timof i cisi wspólnicy, s. 121-123), ale ze względu na ponad dwa lata, które upłynęły od czasu jego publikacji wymagał on wprowadziłem kilku zmian dzięki którym jest on na bieżąco z tym co dzieje się wokół serii. Wesołych Świąt!


Powyższy tytuł moich Dragonowych wynaturzeń zaczerpnąłem z wywiadu z Marcinem Rusteckim, który ukazał się w 51 numerze KaZetu. Jednak jest to jedynie fragment dramatycznej odpowiedzi na pytanie o możliwość wydania swego czasu autorskiej serii Erika Larsena przez TM-Semic. W całości brzmiała ona tak: „Jak dla mnie Savage Dragon był postacią kretyńską. Zielony facet z gadzim grzebieniem na głowie. Dlatego też odpuściliśmy sobie.”. Całe szczęście, że nie zrobili tak samo z Motocyklistą z Płonącą Czaszką, czy Zielonym Olbrzymem o umyśle dwulatka... W każdym razie jestem pewien, że gdyby Pan Rustecki zapoznał się z kilkoma zeszytami autorskiej serii Erika Larsena, a nie jedynie oceniał komiks po fizjonomii głównego bohatera, to szybko zmieniłby zdanie.

Zielony heros po raz pierwszy został przedstawiony szerszej publiczności przy okazji mini-serii „Savage Dragon” z 1992 roku, powstałej na potrzeby nowego wydawnictwa Image Comics, założonego przez ówczesne wielkie gwiazdy amerykańskiego komiksu superbohaterskiego. Erik Larsen – jeden z siódemki założycieli – postanowił odkurzyć postać, którą stworzył będąc jeszcze w szkole podstawowej i razem z nią kroczyć ramię w ramię na nowej drodze komiksowego życia. Szczególnie, że seria okazała się sporym sukcesem, czytelnicy domagali się kolejnych przygód herosa i nie było żadnych przeszkód w uruchomieniu regularnej serii, której pierwszy numer trafił do fanów w czerwcu 1993 roku. Trzeba jednak nadmienić, że na papierze po raz pierwszy postać Dragona pojawiła się na początku lat 80-tych w wydawanym przez Larsena i kolegę ze szkoły kserowanym magazynie komiksowym „Graphic Fantasy” (#1-2), by następnie zaliczyć występ gościnny w trzecim numerze „Megatona” (1986). Wydawnictwa te są obecnie oczywiście białym krukiem, ale wychodząc naprzeciw ciekawości fanów, Larsen wydał je ponownie w roku 1998 pod szyldem „Savage Dragon Archives”. Zanim jednak heros na stałe zadomowił się w Image Comics, udało mu się wystąpić na kilku kadrach „Marvel Comics Presents” (#48-50, u nas historia ta ukazała się w TM-Semicowym „Spider-Manie” 6/1991), gdzie był jednym z członków gangu mutantów ukrywającym się pod pseudonimem Savage Fin.

Nikt nie wie jak i dlaczego Savage Dragon pojawił się na Planecie Ziemia. Włącznie z zielonym herosem, który nic a nic nie pamięta ze swojego poprzedniego życia i nie ma pojęcia czemu znalazł się akurat w Chicago. Pierwszą osobą, która odnajduje nagiego herosa pośród płonących zgliszczy jest porucznik Frank Darling, który szybko staje się zarówno przewodnikiem Dragona po Chicago jak i jego najlepszym przyjacielem. Niezwykłe zdolności tajemniczego przybysza (niespotykana siła, wytrzymałość i możliwość regeneracji) sprawiają, że szybko zostaje on włączony w szeregi chicagowskiej policji jako osoba, która jest w stanie przeciwstawić się coraz częstszym atakom ze strony rosnącej w siłę przestępczej organizacji Vicious Circle, dowodzonej przez potężnego Overlorda. Tak w dużym skrócie prezentuje się początek historii Savage Dragona na niebieskiej planecie. Jednak nie należy zbytnio przywiązywać się do powyższych realiów, bo Erik Larsen nie należy do twórców, którzy przez kilkadziesiąt numerów w kółko powielają te same patenty. Główną zaletą serii jest jej nieprzewidywalność – nigdy nie można być pewnym, czy dany bohater (oczywiście oprócz Dragona) przeżyje dany numer, nawet jeśli jest to jedna z popularniejszych postaci. Ciężko również przewidzieć w którą stronę podąży sama historia. To, co często jest bolączką tasiemców z Marvela czy DC – czyli pozorna ewolucja tytułu / bohatera – nie ma tutaj miejsca. Postaci dojrzewają, starzeją się, świat idzie do przodu. To samo spotyka tytułowego bohatera, który z czasem zakłada rodzinę, staje się mężem i ojcem, wzorem obywatela jak i wrogiem publicznym numer jeden. W międzyczasie zmieniają się funkcje jakie pełni w uniwersum stworzonym przez Larsena – porzuca mundur policjanta, staje na czele jednostki do zadań specjalnych, zmaga się z problemem bezrobocia czy kandyduje na stanowisko prezydenta USA. Tradycyjnie dla tego typu serii, stałym elementem każdego numeru jest solidna dawka bijatyki z wszelkiego typu monstrami zagrażającymi Dragonowi / jego rodzinie / najbliższym / nieco dalszym czy po prostu bezbronnym, których wypadałoby chronić. Na potrzeby mięsa armatniego Erik Larsen stworzył ogromną liczbę postaci, które często swoim wyglądem przypominają znanych z uniwersów Marvela czy DC bohaterów, ale w większości przypadków są wynikiem kolorowej wyobraźni autora, która pomogła przy stworzeniu takich złoczyńców jak strzelający odchodami Dung czy Doubleheader, którego – jak wspomina twórca - jedyną supermocą jest możliwość jedzenia dwóch hamburgerów jednocześnie. To oczywiście mocno przejaskrawione przypadki, które można traktować jako celną parodię superbohaterów. W większości przeciwnicy Dragona bez kompleksów mogliby stanąć obok mistrzów zbrodni pokroju Dr. Dooma czy Jokera.

Przywołane powyżej mocno karykaturalne postaci są dobrym przykładem na to, że tak naprawdę seria z przygodami zielonego olbrzyma jest dla Larsena dobrą okazją do zabawy z konwencją i komiksowymi schematami. W połowie lat dziewięćdziesiątych autorska seria Erika co chwila szokowała zarówno czytelników, jak i krytyków. W kolorowych czasach panowania Roba Liefelda rzeczy, które wyrabiał w „Savage Dragonie” jego twórca uznawano za niezwykle kontrowersyjne – nagość, sex i niezwykle brutalna przemoc nie były wtedy chlebem powszednim (zresztą teraz też nie są, aczkolwiek widać znaczący progres w tym temacie), ale „ojciec” Dragona za bardzo się tym nie przejmował. Przy każdej nadarzającej się okazji „korzystał” z czynnika regenerującego u swego bohatera i nie raz, ku uciesze gawiedzi, pozbawiał go rąk czy nóg. Jednak najbardziej znanym momentem, który wzbudził mnóstwo kontrowersji jest bezpardonowy pojedynek na pięści (i nie tylko) Boga i Szatana w którym władca niebios radzi: „Don’t fuck with God!” (a działo się to w 31 numerze serii, który wyszedł w dwóch wersjach: zawierającej powyższą kwestię oraz ocenzurowanej). Czy dzisiaj takie rzeczy poruszyłyby fanów? Nie sądzę. Z czego zdaje sobie sprawę sam autor i od kilkudziesięciu numerów na próżno szuka podobnych scen.

Bogata wyobraźnia Erika Larsena to nie wszystko. Na łamach serii przewinęły się postaci znane z innych komiksów, jak np. Maxxx Sama Keitha, bohaterowie z „Wanted” Millara czy sam Hellboy, uwielbianego u nas Mignoli. Poza główną serią doszło również do crossovera ze światem DC, a konkretnie z Supermanem i jego przeciwnikami – w 1999 roku Dragon pomógł Kentowi obronić Metropolis, natomiast ten drugi odwdzięczył się zielonemu herosowi trzy lata później w walce o Chicago. Oprócz tego typu oficjalnych występów, na kartkach komiksu często spotkać można herosów chociażby z Marvela, przewijających się w grupowych scenach walk, na dalszych planach czy gdzieś w tłumie. Nie są to jedyne nawiązania do czasów, kiedy Larsen tworzył dla Domu Pomysłów – co bardziej oblatani chociażby w jego Spider-Man’owym runie dostrzegą podobieństwa np. w okładkach („Savage Dragon” #18 oraz „Amazing Spider-man” #347), czy czasem całych planszach zaadoptowanych na potrzeby autorskiej serii. Tego typu podobieństw i nawiązań trochę jeszcze by się znalazło, ale najlepszą zabawą jest ich samodzielne odkrywanie (do czego zachęcam).

Pochodzenie tytułowego bohatera przez ponad dekadę było nieznane, a sam twórca często ostudzał pragnienia czytelników twierdząc, że owszem, on sam wie jaki jest origin herosa, ale nigdy nie przedstawi go szerszej publice. Stało się jednak inaczej – to kim był wcześniej Savage Dragon i jak znalazł się na Ziemi zostało wytłumaczone w „Image Comics 10th Anniversary Edition” (okazjonalne wydawnictwo, które ukazać się miało na 10-tą rocznicę założenia Image’a, ale ostatecznie trafiło do rąk czytelników 13 lat po starcie), a następnie przedrukowane w numerze zerowym kilka miesięcy później. Przeszłość herosa okazała się dosyć zaskakująca i rzuciła nowe światło na jego osobę. Przez długi czas jego pochodzenie znane było jedynie czytelnikom, jednak w ostatnich miesiącach Larsen postanowił „wyjawić” je również przed innymi bohaterami serii (jak i samym Dragonem). Twórca postaci swego czasu wspomniał, że nie jest z owego originu w 100% zadowolony, ale skoro tak to wtedy wymyślił i opublikował to nie ma już odwrotu i należy uznać go za jedyny i oficjalny.

Od pierwszego numeru za wygląd serii odpowiada jej twórca Erik Larsen – każdy z powstałych dotychczas zeszytów wychodzi spod jego ręki, zarówno jeśli chodzi o scenariusz jak i rysunek oraz tusz. Przez pewien czas twórca urodzony w Minneapolis odpowiadał za cały proces twórczy, włączając w to kolory oraz liternictwo, ale czas jaki musiał na to poświęcić sprawił, że szybko wrócił „jedynie” do pisania i rysowania historii. Przez ponad dekadę przy tytule pomagał mu szereg twórców z których warto tu wspomnieć nominowanego w 2006 roku do Nagrody Eisnera Chrisa Eliopoulosa. Przez wszystkie 100 pierwszych numerów towarzyszył on Larsenowi przy „Savage Dragonie” jako osoba odpowiedzialna za liternictwo i pomimo coraz popularniejszych komputerowych fontów ręcznie wpisywał każde słowo w dymki. Seria, w której Larsen sam sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem, pozwala mu na liczne eksperymenty nie tylko fabularne (jak np. #125 i 24-stronicowa historia rozgrywająca się w zasadzie na tym samym kadrze, będąca jednym ze śmieszniejszych momentów w całej serii, czy #144 gdzie na 121 kadrach streszcza on 121 dni z życia Dragona) ale i graficzne, czego najlepszym przykładem jest 10 numer serii w którym uprościł on swoją kreskę, postawił na dużą ilość czerni, nawiązując tym samym do stylu prezentowanego przez Mike’a Mignolę. Larsen pozwala sobie na eksperymentowanie również z formą samego komiksu – raz jest to zeszyt wypełniony samymi splashami (#7), kiedy indziej struktura planszy to sztywne 6 kadrów na stronę (celowe nawiązanie do ery ubóstwianego przez Larsena Jacka Kirby’ego), a przy okazji numeru 113 ich ilość stopniowo zmniejsza się z 20 na stronę do jednego splashpage’a. Co by nie mówić, fantazji Erikowi nie brakuje.

Kolejne numery miesięcznika ukazują się po dziś dzień i w grudniu tego roku seria dobiła do 177 odsłony. Razem ze „Spawnem” są to jedyne tytuły, które wystartowały na początku historii wydawnictwa i przetrwały próbę czasu. Jednak z upływem lat seria, która sprzedawała się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy straciła spore grono czytelników i obecnie jej sprzedaż oscyluje wokół zaledwie kilku tysięcy. Główne powody takiego stanu rzeczy (oprócz oczywiście porzucania tytułu na zasadzie „wyrosłem/am już z komiksów”) są dwa. Pierwszym z nich jest nagromadzenie mnóstwa różnych wątków oraz – co gorsza – pojawienie się równoległych rzeczywistości, które od 75 numeru serii dają się we znaki nawet hardkorowym fanom tego tasiemca, a co dopiero mówić o czytelnikach, którzy chcieliby zacząć przygodę z komiksem od numerów bieżących. Drugim powodem były natomiast poważne opóźnienia w publikacji kolejnych numerów (najdłuższa z nich wynosiła prawie 9 miesięcy), spowodowane głównie piastowaniem przez Erika Larsena funkcji głównodowodzącego Image Comics. Był on najważniejszą osobą w wydawnictwie od 2004 roku i zrezygnował ze stanowiska cztery lata później, w lipcu 2008 (zastąpił go Eric Stephenson). Głównym powodem takiej decyzji była chęć powrotu do regularnego tworzenia przygód Dragona i przywrócenie blasku autorskiej serii, co zresztą udało się w 100% - od jakiegoś czasu fani postaci miesiąc w miesiąc dostają kolejną odsłonę perypetii herosa. Przez pewien czas sprzedaż z numeru na numer szła w górę (duża w tym zasługa medialnego hałasu, który powstał przy okazji gościnnych występów obecnego prezydenta USA Baracka Obamy), jednak po jakimś czasie spadła do około 5 tysięcy egzemplarzy i taka też pozostaje po dziś dzień (wspomniany na początku akapitu 177. numer sprzeda się zapewne w nieco większej ilości z racji pojedynku z przywróconym do życia Osamą bin Ladenem). Jeśli zaś chodzi o problemy z przystępnością tytułu dla nowych czytelników, to jakiś czas temu przeszkoda ta również została pokonana. Wraz z numerem 145 przyszedł czas na swoisty restart serii, wszystkie zagmatwane wątki zostały rozwiązane, a Savage Dragon powrócił do policyjnego munduru, z którym kojarzone są najlepsze lata serii.

Chcący bliżej zapoznać się z przygodami „zielonego faceta” mogą to zrobić albo poprzez comiesięczny zakup kolejnych zeszytów, albo zaopatrując się w jedno z wielu wydań zbiorczych serii. Dotychczas ukazało się kilkanaście wydań zbiorczych (tp/hc) oraz dwa „essentiale” zbierające pierwszą mini-serię oraz 50 pierwszych zeszytów. Ponadto pod koniec marca przyszłego roku na rynku ukaże się pierwszy tom „Savage Dragon Ultimate Collection”, czyli ekskluzywne twardo okładkowe wydanie w powiększonym formacie, w skład którego wejdzie rozszerzona wersja pierwszej mini-serii („The Dragon” #1-5) oraz pierwsze siedem zeszytów regularnego tytułu.

Ze swojej strony zachęcam do zakupu i zagłębienia się w uniwersum Dragona, bo to świetna seria, będąca połączeniem akcji, romansu, komedii i horroru. I proszę się nie zrażać fizjonomią głównej postaci, która w rzeczywistości jest bardziej ludzka, niż większość bohaterów znanych z ciągnących się latami serii. Wystarczy tylko dać jej szansę.

Łukasz Mazur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz